czwartek, 3 maja 2012

Nie, czy Czemu nie?

Zaczynać wypadałoby chyba od przeprosin. Po raz kolejny ciebie zaniedbałem. Na dodatek wydaje mi się, że ktoś jeszcze, nie wiem kto, poczuł się zawiedziony. Oczywiście wszystko mam już dla ciebie wyjaśnione w głowie, ale to na kiedy indziej.
Kolejny raz słyszę z tyłu głowy swoje "przysiądź i napisz", tyle, że zawsze działająca metoda zjebała się, i w tym zjebaniu, chyba trwa.
Grzesznie szczęśliwy, wracam do Michaśki, do Drwala. Fiszki, wszechobecne fiszki. Zapiski, bez daty ważności. Czekają cierpliwie, aby dla nich zaparzyć świeżej kawy i podpalić papierosa. Nie narzucają się. Popadając w zapomnienie, zachowują spokój. Po prostu są, i wiedzą, że zechcę po nie sięgnąć. Dla dobrej kawy właśnie, dla rytuału. Dziś się odbyło i mam ochotę kilka z nich przepisać żywcem.
Po  t a m t e j  herbacie nie ma już w zasadzie nic, a i serwis uszczuplił się o dwie filiżanki, przywiezione tu, z pomocą mojego ulubieńca MM. Smakujący niemiecko, teraz jakby wypchnięty przez kawowy ekspres. W ogóle wszystko się wypycha i kończy. Nie kupię nowego, nie ma bogactwa! A o życiu bogatych ludzi wiem tyle, ile wyczytam ze skomplikowanego, a spersonalizowanego interfejsu urządzeń dla biznesu. Seria E. Czas na świecie? Ustaw, jako bieżącą lokalizację?! No więc ludzie ci podróżują, zmieniają strefy, śpią na stojąco, albo gadają bez końca, pobudzeni tysiącem kaw.

Wzdycham, popłakuję, oceniam książki po okładce. Dziś będę pisał. Przełączam na islandzką stację i od razu myślę inaczej. Włączam jeszcze brytyjską i francuską. I gdzie mnie życie rzuci, tam leżę.
To będzie Początek czegoś dobrego.
Pomyślałem, że lepszym pomysłem będzie zapamiętywanie mechanizmów, które sprawiają mi radość. Chwil, kiedy byłem szczęśliwy. Najbardziej zakochany, na całym świecie. Na chwilę dosyć Samych problemów!

-Ach! Czuję, że on złamie mi serce! Powiedziała rozanielona, śniadaniowo leniwa!
Tak lubię, jak mężczyzna prasuje. I w całej izbie zapach się roznosi wrzątku żelazka.
-Don't ask. Don't tell.


Wtem eskalacja znienawidzenia, eksplozja wszelkich uprzedzeń.


- It's not your body, budy!


Dziesięciolatek unicestwił, być może największą przygodę mojego życia.
Nigdy nie wiadomo,
mówiąc o  m i ł o ś c i ,
czy pierwsza jest ostatnią,
czy ostatnia pierwszą.

No więc pielęgnuję, maluję usta, przez cały tydzień, z nadzieją, a tu masz! On odwołuje.
Przeżywszy orgazm, ziewam. Zaczynam kolejny dzień. Tym razem pora chyba na letnie zmiany.
Cztery bułeczki, cztery czekoladki, trzy prezerwatywy. Uprawiam romantyczny, bezpieczny seks. Tylko cały ten romantyzm, te zmiany psu na budę! Telefon nie dzwoni. Każdy kolejny raz, jak pierwszy.
Powstał już w mojej głowie konflikt. Monotematyczność (brak tematu), skradzione spojrzenia (skradziony dom, jakby gościć wroga), uśmiechy i... petting wi-fi.
Zaczynam udawać, że nie widzę. Staję się nie sobą. Rozmowa trzyma stały, niski poziom.

- Wiesz ile PIT'ów znajduję każdego dnia? Ludzie wietrzą na potęgę.

ON chodzi ze szklanką w ręku, podsłuchuje, węszy. Mówi:

-Każdy ma, albo prędzej, czy później będzie miał swoją paprykę konserwową, i goździki, i Bacha!

I już mnie to złości, już wisi w powietrzu awantura. Jednak ja wierzę, że człowiek porusza się w świecie mimowolnych odruchów. Wiem też, że nie jest w tym bezwolny, ale przymykam oko.
Wieczory stały się nieprzydatne, jak połamane spaghetti. I Michał patrzy na mnie.
Co byś Michaśka, na moim miejscu uczyniła? Bo mnie krok jeden dzieli, a zarazem przestrzeń cała, jakby kosmos. Jestem grzesznie szczęśliwy, ale połamane spaghetti...
Może byś, potajemny, jakiś romans uknuła? Co byś zrobiła?!
Czarny humor i tabletki. Doraźne pomaganie sobie tabletkami, do momentu, kiedy nie będzie już dawki doraźnej, aż nie będzie wyjścia. Warszawa uczy bezpośredniej konfrontacji, walenia prosto z mostu, walenia w ryj. Bycia bezwzględnym. Więc jak to się ma do tych wszystkich prochów? Może ta cała Jej nauka jest bez znaczenia, gdy idzie o sprawy ważniejsze? Dawka przekroczona.
-Bez paniki! To nie krew, to pomidor.
Warszawę więc zostawiam. Warszawa stoi w miejscu, a ja wychodzę, wychodzę w noc. Czuję No.5 Chanel i momentalnie mam dwa jej obrazy. Kiedy jedno oko lata flegmatycznie z aniołami w kościele, gdzieś klaszczą małe dzieci; drugie łapczywie chłepcze czerwoną spermę z podłogi burdelu, gdzieś klaszcze celulit. Takie to wyobrażenie klasyki gatunku perfumowego. I wiem, że się ze mną, Dżesiko, zgodzisz. Bo jeśli nie ty podsunęłaś mi te obrazki, to niby kto?
Egzamin z człowieka, z przyjaźni. Jestem z siebie zadowolony.
Czekam na egzamin z pragnienia miłości.
I znów podskórnie od NIE, dochodzę do czemu nie?.
Bez paniki!





Już się dowiedziałem, że trzeba być naprawdę zamkniętym w sobie, żeby wierzyć, że ktoś to odczyta. Billord