środa, 4 września 2013

Epilepsy is dancing. Czyli mewy nad Warszawą.


Pierwszy, a zcyfryzowany później. Nadal aktualny.
Dziś przecięło się ze sobą kilka istotnych faktów, które na powrót uaktywniły moją wrażliwość.
               *kupno domu
               *adopcja kota
               *zdjęcia TAMTEGO mieszkania
               *trędowaci
               *wypłata
               *Indie

Indie. Tam napisać książkę, tam żyć. 
Tam przeżyć swoje życie jak najlepiej. 
Obmyślam plan ewakuacji. Uciekam. Ale nie z miejsca na miejsce. Udaję się do miejsca przeznaczenia.
Tymczasem wychodzę na spacer sentymentalny. Wszyscy śpią.
Uratowała mnie tym razem oszczędność (paliwa, bo przecież nie czasu), wiatr i chłód.
Nie mogę spać. Sam nie wiem, dlaczego. Czyżby niezdecydowanie w wyborze marzenia życia? A może to wyrzuty sumienia z powodu tego nie zdecydowania? Z powodu nie umiejętności wybrania właściwego?
Trzydziestokilometrowa wyprawa zaowocowała przywiezieniem do domu dwóch pereł, kasztelana i paczki drogich fajek zapakowanych w czarny, plastikowy worek, przypominający te, w które wkłada się trupy. Trupów nie przywiozłem, prawdziwych pereł też nie, ale mam kilka ładnych zdjęć.
Postanowiłem nie włączać komputera, dlatego całość nabierze kolejnego dnia opóźnienia. A opóźnienie już ogromne. Jednak co tu pisać kiedy serce puste? 
Serce. Wspomagane Seronilem, żeń-szeniem, kawą i magnezem. Na noc usypiane, wyłączane. -Tu Nerwomix, choć zdarzały się i inne. Dni przebiegają harmonijnie. Tygodnie i miesiące - nieodczuwalne, znikające. Lata - zastanawiająco krótkie, żeby człowiek mógł w ich trakcie, cokolwiek zdziałać. Telefon odcięty, dzwoni rzadko. Nie można powiedzieć, by coś zakłócał. W ogóle, telefon ostatni raz zakłócił mi życie czternaście lat temu, na lekcji religii. Zostało to zapisane, jako wyjątkowo traumatyczne. Niewiele historii temu dorównuje, ale ze trzy są, jednak nie związane tematycznie ani z telefonem, ani z tematami z dziś.
Musisz wrócić do pisania, do robienia zdjęć!
Brzmi to tak pięknie, że nieraz sobie, za Tobą, powtarzam. Jak mantrę. Nie zastanawiam się nad zasadnością, myślę nad sensem. Bo przecież wracać, to nie ma do czego. Z drugiej strony, nie widzę sensu w dziele życia polegającym, dajmy na to, na analizie Becket'a pisanym ze słownikiem w ręku, dla podkręcenia stylu.
W ogóle nie widzę sensu życia. Czasem może jedynie swojego, jakkolwiek źle by to nie brzmiało.
W przerwie na papierosa, przeglądam zdjęcia. Pierwsze wrażenie: są czyściutkie. W 'post' się nie napracuję.
Zdjęcia, zdjęcia. Za sprawą zdjęć, wspomnienia ożywają. Wspomnienia ożywiają nieruchome kadry. Jest świetnie. Ale można się rozłożyć kompletnie.
Wspomnienia, jak te dzisiejsze, poranne, czerwone i amerykańskie - łódzkie. Zadziałały. Do tego stopnia, że zrobiłem zakupy śniadaniowe w ich stylu. Będziemy śniadać, włączam Cello Suite No. 1 Bacha.

Obudziłem się o godzinie 8:38. Rozpocząłem od wczesnego śniadania. Otworzyłem słoik papryki, którą mnie zaraził. Brakowało jeszcze kilku szczegółów, ale szczególnie brakowało jego. Na śniadaniu. Dzień rozpoczęty intensywnie, był intensywny. Ja byłem impulsywny. Zajmowałem myśl czasem, który upływa, a w którym trzeba się zmieścić ze sprzątaniem - do wieczora. Sprzątaczka przecież dziś ma wolne.
Rozpocząłem też produkcję świec zapachowych, choć może uczciwiej byłoby powiedzieć: regeneracja świec. Upiekłem pizzę. Regeneracja zużytych długopisów; zaginanie pierwszych stron książek; prostowanie kabli. Naostrzyłem też maszynki do golenia, upiłem się. Piszę.
A teraz, przez chwilkę, jestem twój.
Piję energetyki, wypłacam pieniądze i płacę fakturę za możliwość pisania tutaj. Za to, że zbieram myśli. Następnym razem zapalę do pizzy własną świecę. Następnym razem, już mnie tu nie będzie.
Zważywszy na dzisiejszy dzień, wiem, że nie powinienem jeść pizzy palcami, dlatego wcześniej przygotowałem sztućce.
Szedłeś ulicą, a ręce założone z tyłu.
...
Twoje bezwładne ręce milczą w kieszeniach.
Mam tylko nadzieję, że nie chciałeś usłyszeć czegoś innego, niż nudna opowieść; relacja z przeprowadzki. Mam nadzieję, bo nic innego nie powiem. Raz już powiedziałem zbyt wiele. Mam też nadzieję, że teraz ty to powiesz.
Wspomnienie trafiło już głęboko w szufladę spraw dawnych, a na dodatek tych niepowtarzalnych, bo jednorazowych. Albo ładniej - unikalnych i niezrozumiałych. Trafiło w każdym razie w sedno.
Tylko ja wiem, że ja tego mu nie odpuszczę.
Dobrze je mieć.
Samouwielbienie zapewnia:
Wrócę do pisania, do zdjęć. "Niezwykłe wyczucie detalu", "Czysty kadr", "Ma Pan tę umiejętność... / Są pomieszane, ale przemyślane".
Tym mnie mamią i to rozbudza...
-Pychę! Bo przecież nie wyobraźnię.
"Złoty punkt", "Jaka wrażliwość"...
Otwieram stronę trzecią i znów się martwię. Już tęsknię za tą zapisaną. Chyba dlatego, że dostała już własny temat i rytm. Ona tym rytmem już sama się zapisywała. Ale! Jak ćma kręcąca się wokół żarówki, musiała w końcu się skończyć. Była chociaż szczęśliwa. Ta dopiero się zaczyna. 
A mówię o stronie, bo wszystko, co tutaj, zostało wcześniej spisane w formie wszech obecnych fiszek - tych bez dat ważności i bez dat w ogóle.
Pióro czarne, ale za oknem już nie czarno. Mrok głęboko granatowy. Powietrze przejrzyste, pachnące grzybami jesieni i, na przemian, zimowym opałem. Trochę nawet mrozem.
Zastanawia mnie ten mój storczyk, ta moja wyrocznia. Razem ze mną wyleciał z Łodzi, razem ze mną umierał w Warszawie. Znaczy, w Internecie było, że umieramy.
Teraz, po innych przejściach, dwie nowe odnogi życia. To wydaje się być zrozumiałe, to znaczy "czyste", ale że dwie?
Adopcja?
Za sto złotych mogę ufundować indyjskiemu dziecku miesiąc życia.
Przed chwilą dumałem nad adopcją kota, w porównywalnym koszcie..., o tatuażu. Podobną kwotę wydaję za możliwość pokonania 220 kilometrów ze średnią prędkością 50 km/h z włączonym radiem, z klimatyzacją, albo za możliwość zbierania tych tu myśli. Pora przewartościować pewne sprawy. Pora zostać rentierem i wyjechać. Wyjechać w przeciwnym kierunku, niż ten, nad którym myślałem do tej pory. Wschód ekscytuje. Wschód zaprasza i CZEKA. Pora na listę stu rzeczy, które utworzą nowy świat Billorda L.
Błękit paryski, huk odlatującego samolotu, jedna ze 100 rzeczy. Takie oto widoki u mnie za oknem. Widoki na przyszłość w głowie. Widoki na przeszłość zgrupowane w szufladach, pudełkach, na półkach...
Dużo tu dziś trzykropków i wyrazów "w ogóle" i "przyszłość". Jestem zmęczony. Brama snu otwiera się ponownie. A może to tylko kolejna nowa strona? A może to inna strona życia? Pytań dziś też sporo.
Odpowiedz mi na nie.
P.S.
Samouwielbienie rozpasane.
Na twarzy przez chwilę rysuje się uśmiech. Niebo wytrwale jaśnieje. Teraz jest dwutonowe. Nie, żeby ciężkie, ale przechodzi od miłego szaro - białego błękitu, do głębokiego chabru. Jest ładnie, chociaż im widniej, tym bardziej widoczne stają się surowe bryły blokowisk, a drzewa czarne, o gałęziach połamanych, z pojedynczymi liśćmi.
Dawno nie płakałem, ale wiem, że to kwestia listka Seronilu (i to nie jest gatunek drzewa), znalezionego w domowym bałaganie. Jak mówiłem włączam i wyłączam się na zawołanie. Silnie ingerując w genetyczne i psychiczne oprogramowanie. 
Błonnik z chromem, jako substytut zróżnicowanej diety.
Kolor nieba określę jako biały, przy balansie bieli typu "świetlówka". Sentymentalny wiatraczek wytrwale obraca się sterowany podmuchami północnych wiatrów. Latarnie nadal pomarańczowo świecą. Lampki w dziecięcych sypialniach również. 
Po Kasztelanie wchodzi Perła. A wchodzi jako tako, bo już jestem zmęczony i podchmielony innym. Prawdopodobnie nie jest to najlepsze piwo na świecie. Już mi, prawdopodobnie, wszystko jedno. 
Z wycieczki nocnej:
O tej porze kierowcy nie przestrzegają przepisów. Jadą pod prąd. A ja, z lenistwa, sikam do butelek od podlewania kwiatów. Butelki stoją na balkonie i ukazują zmiany w chemicznym składzie moczu. Kolory od brunatno - pomarańczowego, po blado słomkowy, wskazują dokładnie, kiedy wysikałem sos pomidorowy, a kiedy tylko piwo. 
Pierwszy zły sygnał. Szyja boli. Z pozycji siedzącej, przeszedłem do półleżącej. Piszę ładniej, w kratkach, acz wolniej. Mylę kropki z przecinkami. Czy ktoś odczuwa zmiany stylistyczne?
Popielniczka zapełniona w połowie. Darowałem sobie sygnalizowanie kolejnych papierosów i kolejnych łyków piwa, ale wprawne oko wyliczy, zobaczy, gdzie następowały przerwy. Jeśli oczywiście nie zredaguję wszystkiego przed cyfryzacją.
Kolejna strona. Czytam wszystko. Zamykam pióro z oszczędności, podpalam papierosa, dopijam piwo i kładę się. Teraz usnę wreszcie. Mając prawie czyste sumienie i prawie czystą historię kredytową, zasnę z wgnieceniem na środkowym palcu, który jutro stanie się bolącym lekko odciskiem. Jutro zcyfryzuję.
Za oknem prawie biało, jeśli niebo może być białe.
Na słuchawkach Antony i nowa używka - Fleet Foxes. Nie wychowałem się na Paktofonice. Podpalam, piję, układam się jeszcze bardziej. Jeszcze wygodniej, szyja.
Czytam całość, znikam.
Billord L. znika. Jutro pierwsze przymrozki.



Jutro jadę do Warszawy po chwilę oddechu. 

niedziela, 7 lipca 2013

Blondyn wieczorową porą.

Więc kogoś to jeszcze obchodzi. Jak mi miło.
Siedzę nago i piszę, co już raz napisane zostało. Borsuczeję.

Przerzuciłem dwa kilogramy notatek, które, po zbyt długim czasie, zwyczajnie się przeterminowały. Były biodegradowalne i się zdegradowały. Nie czuć nawet, żeby to była zapisana pamięć. To jakby nie ja. Nie zcyfryzowane w porę, nie zostaną przepisane już nigdy. Zostaną zapomniane.
-Taka wada tysiąca fiszek...
Bo część pewnie też zaginęła przy dwóch przeprowadzkach.
Zakładam więc zeszyt i nadal pozostaję przy fiszkach elektronicznych.
Dziś, wyjątkowo, nie czytam staroci. Nie wprowadzam się w stan. A do cholery!
I tak, przecież, pamiętam wszystko.

Jeszcze czasy warszawskie:

Świeczek na balkonie porozpalałem, jakby tu jakiś ołtarz miał być.
-Co robię teraz? Wiesz, chyba zawsze mnie ciągnęło do sceny, bo właśnie siedzę tu,
z papierosem i lampką piwa i śpiewam w głos, licząc na potajemną widownię. Potajemną, bo gdyby ktoś tylko klasnął na końcu zwrotki, z pewnością zamknięty
w sobie bym już był. Schowany pod kołdrę.

Z rzeczy, co mi się wydarzyło:
-zatraciłem umiejętność pisania na leżąco.

Chętnie spałbym dziś w nieswoim łóżku. Tymczasem włączam Helenę Vondráčkovą i, Malovaný džbánku, odruchowo zmniejszam głośność. Teraz to koncert jeszcze bardziej dla mnie. Czekam na Kotyliona, a telefon odcięty. Ciotka z wyłączoną Ideą!
Wymieniam butelkę piwa, w kuchni śmierdzi. Teraz jeszcze mi się wydaje, że to kanalizacja, więc od wchodu aplikuję w zlew pół litra Domestosa z Biedry. Minie jeszcze kilka dobrych tygodni, kiedy okaże się, co wywołało te aromaty. Z kolei w mojej lodówce, panuje blask, jak w dobrym burdelu. Twarogi i wędliny oświetla żywo czerwone światło lampki włącznika. Zaduch.
Chwilę jeszcze patrzę w okna sąsiadów i uczę się nowych przepisów kulinarnych. Stąd znam też liczne pozycje seksualne. Wracam na balkon. Fabryki zasnuły moje niebo chmurami. Na zewnątrz pełno jest też czarnego krakania ptaków KRA! KRAA! albo, na przemian - białe, podbite na dwa, puffanie - jakby sowy, czy gołębia? No więc wracam na ten balkon i odpalam czat. Power!
A tak już jestem przegięty, że słowo angielskie power, czytam jako PAŁA.
Tło ci jeszcze jakieś dodatkowe muszę nakreślić, więc tak: pod blokiem rzęzi Smart niemiłosiernie, moje koncerty zagłusza. Szyba za plecami już na powrót nagrzana.
Teraz mógłbym zakochać się w nieznajomym.
Miły nastolatek potrafił poprawić mi nastrój, rozśmieszyć. Ale! Kiedy mówi miłość,
to o obciągu myśli! POWER! Włączam kamerę i od tej pory, Warszawa na zatracenie. Ja pierdolę! Piszę:
Pasjonat dla aktywisty. Bemo23
Dziwkę z siebie, publicznie, robię. I już boli mnie dupa, choć nic jeszcze się nie wydarzyło. To od siedzenia, czas jednak leci. I ja lecę. Do łazienki, do szafy. Buty, fajki, karta, żeby rower odpiąć i jazda. Wychodzę w noc, przez miasto się przeprawiam. Muszę jego dłonie w tłumie innych poznać. I 'w głowie mi się przepaliły wszystkie bezpieczniki' sobie całą drogę śpiewam, powtarzam 'idź w noc! Zatankuj, zaparkuj i idź w noc.'
Już na miejscu. Stoję z piwem i wpisuję w telefon słowo pikieta, bo ten, po trzech latach razem, nadal go nie zapamiętał. Zapisuję:
Takie niebo, jak dziś, musiało być, wtedy, na Titanicu. Czysto, wietrznie, mroźno. Jest! Stoi. POWER!
Chińska wróżba powiedziała mi dziś, żebym jak najwięcej czytał i jak najmniej mówił. A jednak muszę opowiedzieć...
Zawsze powtarzam - same problemy. Ale nie dziś.
Patrzę na tego młodego lujka i śpiewam sobie po angielsku 'czy odnajduje we mnie swoją bicz', a szalik, cienki, mi - jak ten welon - na głowę zawiewa wiatr. Marzenie!
-Luju...
O tej historii nie potrafię nie myśleć. Otóż jedziemy już razem windą, a piętro 11... (ile może trwać wzwód?) On pyta:
-Może być?
Boże!
Wchodzimy do mojego mieszkania. Bez pytania, a już kompletnie bez proszenia - zdejmuje kurtkę, odpina zegarek - no, słowem, wchodzi do mnie. Rzuca na podłogę, przygniata, dobiera się, rozbiera. Patrzę na te dwa potężne uda, co nade mną wyrosły jak kolumny...
I tu już sobie dopowiedz pozostałą część opowieści z nad Lubiewa, tylko ci powiem, że te kolumny się nie poruszyły niespokojnie. No. Tam to już były dalsze przypadki, długo by mówić.
Wyszedł zostawiając trochę siebie i skarpetki. Mnie zostawił mokrą, z bezpiecznikami przepalonymi. Drzwi nie zamknął.
Ptaki za okna wróciły. Ptaki zawsze oznajmiają koniec pikiety. Pu! Huhu...



Bajo, bajo!