niedziela, 7 lipca 2013

Blondyn wieczorową porą.

Więc kogoś to jeszcze obchodzi. Jak mi miło.
Siedzę nago i piszę, co już raz napisane zostało. Borsuczeję.

Przerzuciłem dwa kilogramy notatek, które, po zbyt długim czasie, zwyczajnie się przeterminowały. Były biodegradowalne i się zdegradowały. Nie czuć nawet, żeby to była zapisana pamięć. To jakby nie ja. Nie zcyfryzowane w porę, nie zostaną przepisane już nigdy. Zostaną zapomniane.
-Taka wada tysiąca fiszek...
Bo część pewnie też zaginęła przy dwóch przeprowadzkach.
Zakładam więc zeszyt i nadal pozostaję przy fiszkach elektronicznych.
Dziś, wyjątkowo, nie czytam staroci. Nie wprowadzam się w stan. A do cholery!
I tak, przecież, pamiętam wszystko.

Jeszcze czasy warszawskie:

Świeczek na balkonie porozpalałem, jakby tu jakiś ołtarz miał być.
-Co robię teraz? Wiesz, chyba zawsze mnie ciągnęło do sceny, bo właśnie siedzę tu,
z papierosem i lampką piwa i śpiewam w głos, licząc na potajemną widownię. Potajemną, bo gdyby ktoś tylko klasnął na końcu zwrotki, z pewnością zamknięty
w sobie bym już był. Schowany pod kołdrę.

Z rzeczy, co mi się wydarzyło:
-zatraciłem umiejętność pisania na leżąco.

Chętnie spałbym dziś w nieswoim łóżku. Tymczasem włączam Helenę Vondráčkovą i, Malovaný džbánku, odruchowo zmniejszam głośność. Teraz to koncert jeszcze bardziej dla mnie. Czekam na Kotyliona, a telefon odcięty. Ciotka z wyłączoną Ideą!
Wymieniam butelkę piwa, w kuchni śmierdzi. Teraz jeszcze mi się wydaje, że to kanalizacja, więc od wchodu aplikuję w zlew pół litra Domestosa z Biedry. Minie jeszcze kilka dobrych tygodni, kiedy okaże się, co wywołało te aromaty. Z kolei w mojej lodówce, panuje blask, jak w dobrym burdelu. Twarogi i wędliny oświetla żywo czerwone światło lampki włącznika. Zaduch.
Chwilę jeszcze patrzę w okna sąsiadów i uczę się nowych przepisów kulinarnych. Stąd znam też liczne pozycje seksualne. Wracam na balkon. Fabryki zasnuły moje niebo chmurami. Na zewnątrz pełno jest też czarnego krakania ptaków KRA! KRAA! albo, na przemian - białe, podbite na dwa, puffanie - jakby sowy, czy gołębia? No więc wracam na ten balkon i odpalam czat. Power!
A tak już jestem przegięty, że słowo angielskie power, czytam jako PAŁA.
Tło ci jeszcze jakieś dodatkowe muszę nakreślić, więc tak: pod blokiem rzęzi Smart niemiłosiernie, moje koncerty zagłusza. Szyba za plecami już na powrót nagrzana.
Teraz mógłbym zakochać się w nieznajomym.
Miły nastolatek potrafił poprawić mi nastrój, rozśmieszyć. Ale! Kiedy mówi miłość,
to o obciągu myśli! POWER! Włączam kamerę i od tej pory, Warszawa na zatracenie. Ja pierdolę! Piszę:
Pasjonat dla aktywisty. Bemo23
Dziwkę z siebie, publicznie, robię. I już boli mnie dupa, choć nic jeszcze się nie wydarzyło. To od siedzenia, czas jednak leci. I ja lecę. Do łazienki, do szafy. Buty, fajki, karta, żeby rower odpiąć i jazda. Wychodzę w noc, przez miasto się przeprawiam. Muszę jego dłonie w tłumie innych poznać. I 'w głowie mi się przepaliły wszystkie bezpieczniki' sobie całą drogę śpiewam, powtarzam 'idź w noc! Zatankuj, zaparkuj i idź w noc.'
Już na miejscu. Stoję z piwem i wpisuję w telefon słowo pikieta, bo ten, po trzech latach razem, nadal go nie zapamiętał. Zapisuję:
Takie niebo, jak dziś, musiało być, wtedy, na Titanicu. Czysto, wietrznie, mroźno. Jest! Stoi. POWER!
Chińska wróżba powiedziała mi dziś, żebym jak najwięcej czytał i jak najmniej mówił. A jednak muszę opowiedzieć...
Zawsze powtarzam - same problemy. Ale nie dziś.
Patrzę na tego młodego lujka i śpiewam sobie po angielsku 'czy odnajduje we mnie swoją bicz', a szalik, cienki, mi - jak ten welon - na głowę zawiewa wiatr. Marzenie!
-Luju...
O tej historii nie potrafię nie myśleć. Otóż jedziemy już razem windą, a piętro 11... (ile może trwać wzwód?) On pyta:
-Może być?
Boże!
Wchodzimy do mojego mieszkania. Bez pytania, a już kompletnie bez proszenia - zdejmuje kurtkę, odpina zegarek - no, słowem, wchodzi do mnie. Rzuca na podłogę, przygniata, dobiera się, rozbiera. Patrzę na te dwa potężne uda, co nade mną wyrosły jak kolumny...
I tu już sobie dopowiedz pozostałą część opowieści z nad Lubiewa, tylko ci powiem, że te kolumny się nie poruszyły niespokojnie. No. Tam to już były dalsze przypadki, długo by mówić.
Wyszedł zostawiając trochę siebie i skarpetki. Mnie zostawił mokrą, z bezpiecznikami przepalonymi. Drzwi nie zamknął.
Ptaki za okna wróciły. Ptaki zawsze oznajmiają koniec pikiety. Pu! Huhu...



Bajo, bajo!